
Był dla nas Dawidem, którego ostatecznie zabił Goliat. Ikarem, którego spaliło słońce, choć nie było takiej potrzeby. Zdobył wszystko, by chwilę później przegrać wszystko. Jerzy Kukuczka, gigant światowego himalaizmu. Oceniam jego biografię.
Jerzy Kukuczka zginął tam gdzie chyba chciał, ale nie w momencie, w którym chciał. Los wybrał za niego.
Był tuż po zdobyciu szczytów wszystkich czternastu ośmiotysięczników. I choć osiągnął w tej dziedzinie wszystko, zapragnął zdobyć pokonaną wcześniej Lhotse, ale od strony, którą nikt wcześniej nie wszedł. Okrutnej, okupionej wieloma ofiarami południowej ściany. Kukuczka dołączył do nich mimo, iż nie musiał.
“Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście” to zapis żywota człowieka niby prostego w obyciu, surowego, grubego nawet oraz tajemniczego. Tyle, że jeśli zedrzemy z niego te warstwy, jawi nam się człowiek, który chyba nie trafił w swój czas i w swoje miejsce.
Odkrył wspinanie dosyć późno, a wielu skreśliło jego szansę na jakąkolwiek karierę w tej dziedzinie sportu, choć należałoby powiedzieć, w tej dziedzinie życia; jednak to wtedy Kukuczka pokazał niebywały upór, hart ducha, taką zawziętość. To dzięki niej szedł do przodu na przekór wszystkiemu: pogodzie, prognozom, zdrowiu, kolegom. Myślę właśnie nad zwrotem “dzięki niej”, a powinienem raczej powiedzieć “pomimo niej”, bo niektórzy zaczęliby raczej mówić o nieliczeniu się z opiniami kolegów, środowiska, które stopniowo zaczęło wkurwiać podejście Kukuczki do ekspedycji.
Rozumiecie, czymś innym jest środowiskowa zawiść spowodowana nienadążaniem za geniuszem mistrza, a czymś innym jest środowiskowa niechęć spowodowana tym, że Kukuczka naprawdę zdawał się nie liczyć z opinią kolegów. Którzy mu po prostu zaczęli ginąć podczas wspólnych wypraw. Z drugiej strony mamy do czynienia z człowiekiem, który mając dwadzieścia trzy lata jest świadkiem śmierci swojego przyjaciela i nie ma czasu na wzruszenia, okazywanie emocji, bo albo żałoba tu i teraz albo walka o przetrwanie.
Z czasem śmierć staje się częstym towarzyszem Kukuczki, aż w końcu sama przejmuje wyprawę, czego sam Kukuczka doświadcza w wieku czterdziestu lat, gdy odpada od ściany Lhotse, lina zabezpieczająca zrywa się na ostrym kamieniu, a sam wspinacz uderza z potworną siłą w oblodzoną skałę.
I tak jak nic nie jest czarno białe, tak chyba nim nie jest w przypadku Kukuczki. Przyznam, że po lekturze książki sam już nie wiem co o nim myśleć.
Z jednej strony imponuje dążenie do celu. Z drugiej strony pozostaje odwieczne pytanie: jakim kosztem?
I to jest – jak myślę – zasadniczy dylemat dominujący w biografii Kukuczki.
Czy warto zdobywać szczyty i spełniać marzenia kosztem najbliższych? Żony? Przyjaciół? Synów, z których jednego już nigdy nie poznał?
Myślę, że to nawet ważniejsze, niż opisy poszczególnych wypraw, zabawy w kotka i myszkę ze służbami celnymi, czy problemy z zaopatrzeniem. W końcu czasy były takie, że mięso było na wagę złota. Oczywiście, że wiązały się z tym zabawne przygody ale, że są zabawne możemy powiedzieć i z perspektywy czasu i siedząc z boku, bo przecież to nie przeżywaliśmy przypały związane z organizacją takich wypraw.
Kukuczka zginął tak naprawdę u progu życia. Miał czterdzieści lat. Wiek, w którym większość tak naprawdę zaczyna żyć.
Przeszedł do legendy stając się herosem. Wolałbym jednak widzieć go tu i teraz. Wiem, był małomówny, wydawał się gburowaty i miał tendencje do tycia.
Ale byłby wśród nas. Byłby u boku żony Celiny, synów Wojtka i Maćka. I tego mi najbardziej szkoda.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie