
Kultura popularna utrwaliła romantyczną i efektowną tradycję pogrzebową. Zgromadzony na brzegu fjordu odświętnie ubrany lud żegnający swego pobratymca. I odbijający od brzegu drakkar ze zwłokami.
Gdy łódź wypłynęła na fjord, jeden z wojowników wystrzelił z łuku płonącą strzałę, od której zajął się stos drewna, na którym leżał zmarły. Po chwili ciemność rozświetliła łuna, a nasz bohater trafia do Valhalli. Przyznacie, że to poruszający widok? Ale czy prawdziwy?
Rytuały związane są z nordycką mitologią, według której polegli na polu bitwy wojownicy trafiali do Valhalli, słynnego pałacu Odyna, w którym ucztowali, spędzali dobrze czas w oczekiwaniu na Ragnarok.
Chyba oczywiste, że w takiej sytuacji mężny Wiking nie może wkroczyć przez jedną z 540 bram jak gołodupiec. Dlatego też zmarły być bogato ubrany oraz uzbrojony. W końcu miał stoczyć ostateczną bitwę u boku Thora.
1200 stopni Celsjusza
Wikingowie palili zmarłych, gdyż dym unoszący się z ogniska miał pomagać dotrzeć ciału do Valhalli. Ok, według mitologii robiły to Valkirie, ale jak bywa mit to jedno, a realia to drugie.
Właściwie zbudowanie stosu to nie byle co. Tu potrzebne są umiejętności. Ludzkie ciało pali się w temperaturze 1200 stopni Celsjusza i zwykle odbywa się to w ciągu dwóch godzin.
Uzyskanie takiej temperatury i utrzymanie jej było dosyć skomplikowaną czynnością w tamtych czasach. Trzeba było przecież przygotować odpowiednią ilość drewna, które musiało być odpowiednio grube, by utrzymać temperaturę.
Uznajmy, że musieli dodawać do stosu jakiś rodzaj tłuszczu, by podtrzymać ogień – przecież uzyskanie 1200 stopni Celsujsza przez parę godzin i to na otwartym terenie musiało być trudne. Przyjmijmy, że użyto tego tłuszczu, ok? Musiało dymić jak diabli.
Dym miał praktyczny wymiar, bowiem wpływa na podniesienie temperatury. W efekcie powstanie węgiel drzewny sprawiający, że ciało rozkłada na tyle dobrze, że ludzie naprawdę wierzyli, że ten dym to wojownik pomykający do pałacu Odyna.
Po uroczystości dochodziło do pochówku, który raczej wyklucza romantyczny obraz płonącej łodzi powoli znikającej w oddali. Archeologowie udowodnili, że zmarli byli chowani wraz ze swymi dobrami podkreślającymi ich status społeczny. Jednocześnie archeologowie nie udowodnili ostatecznie, czy dobra były chowane osobno, czy były palone wraz z właścicielem. Przypomnijmy, że mówimy o czasach przedchrześcijańskich.
Jak przygotowywano się do takiego pochówku? Nie kopano dołu w ziemi. Nie w Norwegii. Nie w sytuacji, gdy ziemia jest zmarznięta albo co gorsza, bo jej cienką warstwą była skała. Albo w ogóle tej ziemi nie było.
Dlatego też budowano kurhany. Były to kopce ziemne usypywane na gruncie.
Oprócz szczątków zmarłego w kurhanie znajdywały się np. broń, którą łamano. Robiono to celowo, by uniemożliwić rabowanie kurhanów, ale miało to również wymiar duchowy – wierzono, że dusza Wikinga jest połączona z jego bronią.
Do broni dołączano również dobra, które mogły przydać się w Valhalli, na przykład ofiary ze zwierząt.
Dochodziło jednak do grubszych sytuacji, a dobrem grobowym stawali się niewolnicy, których zasypywano żywcem. Czasem dołączała do nich wdowa po zmarłym, która chciała dołączyć do swego starego w podróży do Valhalli.
Ciężko wyobrazić sobie to okrucieństwo. Jego namiastkę możemy obejrzeć w jednym z odcinków norweskiego serialu „Norsemen”, który choć początkowo komediowy, w kolejnych sezonach skręca w stronę w miarę wiernego odtworzenia wikińskiej rzeczywistości.
Wróćmy na chwilę do łodzi. Tak, były one w pewnych przypadkach wykorzystane podczas pogrzebów. Dotyczyły to jednak elity, ale też nie do końca wyglądało to tak, jak w filmach.
Były to stosunkowo niewielkie konstrukcje, w których umieszczano to, co zwykle zostało po kremacji i zasypywano.
A teraz deserek
W X wieku pewien Saracen, arabski pisarz i podróżnik Ahmad ibn Fadlan ibn al-Abbas ibn Raszid ibn Hammad spisał relację z jednego z wikińskich pogrzebów. Jak to w życiu część naukowców podważa prawdziwość opisanych wydarzeń, jednak większość uważa, że tak się wydarzyło.
Będzie to trochę hardkorowe, ale posłuchajcie:
Kiedy zmarł wódz, jego ciało zostało złożone na 10 dni w tymczasowym grobie. U jego boku znalazł się zapas soku z winogron, by ten mógł sobie sfermentować na uroczystości pogrzebowe. W międzyczasie wybrano „ochotniczkę”, która miała towarzyszyć zmarłemu w podróży do Valhalli. Dziewczyna była upijana, a żeby czas upływał miło śpiewano jej wesołe pieśni.
Po dziesięciu dniach poddani wyciągnęli na brzeg łódź wodza. Umieścili w niej łóżko oraz położyli na nim ciało wodza ubranego w odświętne szaty. U boku położyli pieczywo, mięso, owoce. By wódz nie nudził się w drodze do pałacu Odyna ubili psa, dwa konie, koguta, kurę i dwie krowy.
W międzyczasie „ochotniczka” była oprowadzana po kwaterach pozostałych wodzów zaproszonych na pogrzeb. Dobrze myślicie, nie rozmawiali tam o sensie życia, lekkości bytu. Nie recytowali również wierszy.
Gwałcili dziewczynę jeden po drugim, zalewając spermą, która w myśl ich wierzeń zawiera esencję życia. Gdy było już po wszystkim zabierano nieszczęsną „ochotniczkę” na statek, na którym leżał zmarły. Tam dochodziło do kolejnych gwałtów zakończonych uduszeniem i zasztyletowaniem niewolnicy. A potem to już standardowo – kremacja i pogrzeb. I biba! Przepraszam, stypa.
Tyle relacja Ahmeda. Trzeba tu zaznaczyć, że odbiega trochę od tego, co znaleźli skandynawscy archeologowie, jednak jak wspomnieliśmy świadectwo arabskiego podróżnika nie zostało odrzucone. Otóż Fadlan opisał zwyczaje Wikingów poznanych na terenie określanym jako Ruś.
I teraz bonusik: zapiski Ahmeda Fadlana posłużyły jako podstawę do powieści „Zjadacze umarłych” Michaela Crichtona, a ci z was, którzy pamiętają film „Trzynasty wojownik” z udziałem Antonio Banderasa mogą uśmiechnąć się, bowiem jest to opowieść luźno nawiązująca do przeżyć arabskiego podróżnika.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie