SZARA TORBA, CZYLI KTO OSTATNI TEN...
SZARA TORBA, CZYLI KTO OSTATNI TEN... SZARA TORBA, CZYLI KTO OSTATNI TEN...

Historia z dzieciństwa, z bloku nr 5 przy ulicy Kowalskiego, Bródno, Warszawa, Polska. Rok jakiś na pewno tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty, chyba siódmy, gdy Rick Astley śpiewał „Never gonna give you up”.

Zbiegamy schodami z 12 piętra z kolegą na parter. KTO OSTATNI, TEN CHUJ! (za przeproszeniem, ale prawda czasu, prawda ekranu, prawda wulgaryzmu). Nagle, w połowie drogi, kolega mnie wyprzedza i krzyczy: KOCIOŁ!! COŚ TU JEST!!!

Gówno widać. Żarówki niedawno zbiliśmy.

Z sufitów spozierają czarne oczy wypalonych zapałek, które nauczyliśmy się przyklejać do blokowego nieba. Przyczajony jak pała milicjanta zbliżam się do znaleziska na czujnych trampkach. Wystawiam na wszelki słuczaj mikre ręce wprzód, gdyby stamtąd pochodził cios w ryło.

Tę nieufność wypiłem z pramlekiem przodków; szczególnie z opowieści dziadka od strony matki, który oszukał nazistów, handlował mięsem, cudem przeżył. Potem zmarł w najważniejszym roku mojego dzieciństwa, kiedy premierę mieli: Madonna, Terminator, Modern Talking, Koszmar z ulicy Wiązów, a ja osobiście wszedłem w wiek 10 lat i zaczynałem ogarniać świat zła, dobra, malwersacji, manipulacji, minitolerancji i melodeklamacji.

Jak śpiewa niejeden raper zdolniejszy ode mnie: Jebać to.

Tymczasem kolega znajduje SZARĄ TORBĘ (myślę, że może to być bomba, ale przynajmniej zginiemy razem i nikt nie powie, że tylko ja byłem durnym patafianem). Otwiera papierowe zawiniątko, powoli i ostrożnie, jakby grał w filmie, który nigdy nie dostanie żadnej nagrody za montaż.

Zaglądamy do środka, jak chłopcy, którzy znaleźli skarb. Patrzą na nas prawdziwe papierkowe pieniądze. 200 NIEMIECKICH MAREK. (W 1987 roku dla 13-letnich chłopców to tak, jakby nagle zostać bogatym szejkiem, którego stać na milion kolejek Piko).

Kasa jest w dwóch papierkach po 100 marek. Jesteśmy kumplami, więc dzielimy się fifty-fifty. Każdy bierze swoje, stajemy się przyjaciółmi, braćmi zielonej krwi. Mamy swój sekret i wtajemniczenie. Rozchodzimy się do mieszkań. On na szóstym, ja na siódmym piętrze.

Kilka godzin później dzwonek do drzwi. Mój stary otwiera. Przed nim stoi ojciec mojego kumpla z 6 piętra. Mówi, że jego synek chciał się bardziej zaprzyjaźnić ze mną. Dlatego wykradł pieniądze z rodzinnego barku, schował w papierowej torbie i umieścił na klatce schodowej. Znaleźliśmy je niby przypadkiem, ale tak naprawdę, to wszystko było ukartowane.

Co było dalej? Zsyłka, poprawczak, mordobicie?

Przypominam: rok 1987, nie ma internetu, są windy. Nie ma WiFi, są wiatry. Nie ma mejli, są listy. Nie ma telewizji, jest odbiornik. Wszyscy sami wobec wszystkiego.

Mój ojciec przeprasza, oddaje te 100 marek tamtemu, a mnie karci, bo nie powinienem się bawić z tym z szóstego. Matka coś tam ugładza, ogólnie zjebka. W mój mózg płynie informacja: nie ufaj nikomu.

Czemu o tym piszę? Bo nie jesteśmy łatwopalni, jak Jacek Cygan napisał Maryli Rodowicz. Jesteśmy łatwowierni niczym wkrętarki porzucone na pustyni.

Źródło zdjęć: warsaw state of mind

0.13467288017273