W roku 1902, a dokładniej 8. maja, miała miejsce erupcja wulkanu Mount Pelée, która zniszczyła francuskie miasto Saint-Pierre, położone na Martynice. Śmierć poniosło wówczas około 30 tysięcy osób, a samo zdarzenie określane jest mianem najgorszej katastrofy wulkanicznej XX wieku. Znalazł się jednak człowiek, któremu mimo wszelkich przeciwności udało się przeżyć tę tragedię.
Okazuje się, że tym, co poniekąd uratowało go od śmierci, była przyjęta przez niego spora dawka alkoholu. Ludger Sylabris spędził bowiem poprzedni wieczór na piciu. To z kolei spowodowało, że wylądował w areszcie na przysłowiowe "24 godziny". Umieszczono go w słabo wentylowanej, przypominającej loch celi, która kilka godzin później miała stać się dla niego azylem.
W roku 1902 wulkanologia jako dziedzina naukowa dopiero raczkowała, dlatego mieszkający nieopodal Mount Pelée ludzie nie mieli prawa wiedzieć, jak wielka katastrofa ich czeka. Prawda jest jednak taka, że wulkan wykazywał jasne oznaki erupcji na kilka dni przed zdarzeniem. Popiół wulkaniczny zaczął spadać, co spowodowało, że ludzie z okolicznych wsi uciekali do Saint-Pierre, aby uchronić się przed zagrożeniem. Nie mieli jednak szans uniknąć katastrofy.
Według raportów, kiedy Mount Pelée wybuchł tego feralnego, majowego dnia, chmura dymu przyćmiła niebo nad obszarem ponad 80 kilometrów. Po erupcji ognista kula gorącego pyłu i gazu wulkanicznego eksplodowała z Mount Pelee z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Każda osoba lub rzecz w promieniu około 12 kilometrów natychmiast spłonęła.
Ludzie, którzy szukali schronienia w budynkach, byli w nieznacznie lepszej sytuacji. Umierali wskutek uduszenia, kiedy nagrzany gaz wypalił cały tlen w powietrzu. Zginęli wszyscy oprócz zaledwie garstki z 30 tysięcy mieszkańców. Ich miasto płonęło przez kilka dni.
27-letni wówczas Ludger (lub też Louis-Auguste) znany był miejscowej policji z tego, że często pakował się w kłopoty - pił na umór i wszczynał bójki. Fakt, że został aresztowany poprzedniej nocy, nie był więc dla nikogo żadnym zaskoczeniem. Podjęto decyzję o umieszczeniu go w izolatce, co ostatecznie uratowało mu życie. Pomieszczenie to bowiem stanowiła na wpół podziemna konstrukcja przypominająca bunkier, bez okien, z wąską szczeliną w drzwiach wychodzących na morze.
Te spartańskie warunki sprawiły, że izolatka stała się najbezpieczniejszym miejscem na wyspie. Minęły 4 dni, zanim ratownicy odnaleźli Ludgera, który niestety nie uszedł bez szwanku. Jego ciało zostało dotkliwie poparzone przez wysokie temperatury spowodowane wybuchem. Jednak dzięki zdrowemu rozsądkowi i pomysłowości udało mu się zatrzymać spalanie tlenu w celi - oddał mocz na swoje ubrania i zatkał nimi szczelinę w drzwiach.
Jakiś czas później Ludger twierdził, że był jedynym ocalałym z najgorszej wulkanicznej katastrofy XX wieku. Nie było to do końca prawdą. Oprócz niego zdołały się uratować jeszcze dwie osoby: Léon Compère-Léandre, mieszkający na skraju miasta (podobno w trakcie wybuchu podmuch wyrzucił go do morza) oraz Havivra Da Ifrile, której udało się dostać do łodzi i ukryć w małej jaskini. Nie wpłynęło to jednak na fakt, że twierdzenia Ludgera Sylabrisa uczyniły go sławnym. Spędził kilka lat z cyrkiem Barnum & Bailey's, opowiadając swoją historię, której nadano tytuł The Most Marvelous Man in the World, czyli Najcudowniejszy człowiek świata.
Cela, która uratowała życie Ludgera, nadal istnieje i jest dostępna dla turystów. Wszystko inne w mieście zostało ponownie wybudowane dopiero po 1902 roku. Miejscowość jest obecnie o wiele mniejsza niż kiedyś. W porównaniu do 30 tysięcy mieszkających tam ludzi, teraz jest to jedynie kilka tysięcy. Spory wpływ na to ma fakt, że Mount Pelée pozostaje jednym z najbardziej aktywnych wulkanów w Indiach Zachodnich.