„Pacjent mówi do ciebie, ale nie ma już płuc”. Wstrząsająca relacja z moskiewskiego szpitala
„Pacjent mówi do ciebie, ale nie ma już płuc”. Wstrząsająca relacja z moskiewskiego szpitala „Pacjent mówi do ciebie, ale nie ma już płuc”. Wstrząsająca relacja z moskiewskiego szpitala

Miejski Szpital Kliniczny nr 15 imienia Olega Fiłatowa przystosowany do leczenia pacjentów z koronawirusem. 1315 łóżek, 543 lekarzy, 741 pielęgniarek. W ciągu tygodnia liczba pacjentów z COVID-19 wzrasta z 25 do 282 osób. Zapalenie płuc rozpoznano u 661 pacjentów.

5 kwietnia przyjęto do kliniki 215 pacjentów. 7 kwietnia kardiolog szpitala, Irina Ilyenko, opowiada o 12-godzinnych dyżurach, ochronie personelu medycznego i stanie pacjentów. Oto jej relacja.

„Wchodzę do szpitala przez punkt ochrony. Idę do śluzy, gdzie mierzą temperaturę. Dają mi gumowe buty, nową parę skarpet i bieliznę. Bielizna damska to niebiesko-biała piżama wojskowa z gwiazdą i napisem „Armia Rosji”. To dlatego, że nie wolno wchodzić we własnym ubraniu, a szpital nie ma już wystarczającej ilości uniformów. Wszystkie rozdano. Najważniejsze, że piżama jest wygodna!

Wieszam na szyi klucz od szafki. Zakładam ubiór ochronny: kombinezon, pokrowce na buty, maskę oddechową i okulary, dwie pary rękawiczek. Tutaj kończy się zielona strefa. Dalej jest czerwona, z której nic nie można wynosić. Spędzę w niej 12 godzin. Za każdym razem, gdy wchodzę do czerwonej strefy, jestem eskortowana jak bym szła na wojnę: powodzenia! Jakbyśmy nie mieli już się spotkać... Jak krzyk z samolotu do nieskończoności: SKOK! pierwszy poszedł, drugi poszedł... Byle nie zapomnieć o spadochronie.

Miejski Szpital Kliniczny nr 15 imienia Olega Fiłatowa

W „skafandrach” nie poznajemy się, chyba że ktoś ma charakterystyczny chód, gesty, sylwetkę. Czasem po oczach, które widać przez maskę. Kolega z ostatniego dyżuru napisał mi na kapturze imię, ale zapomniałam o tym. Przychodzą konsultanci i mówią mi na ty, chociaż nie znam ich. Idę na tomografię komputerową. Znów do mnie wszyscy po imieniu. To dziwne, bo kombinezony są takie same dla wszystkich – pielęgniarek, chirurgów, traumatologów, kardiologów. Przechodzę koło lustra i widzę wyraźny czerwony napis na czole: IRA.
Zabawne...

Jednemu lekarzowi narysowali na plecach zająca. Nasza mała wolność, której póki co nikt nam nie zabrał. Istnieją oczywiście zalaminowane identyfikatory z nazwiskiem i funkcją, ale są napisane małym drukiem i trzeba się dokładnie przyjrzeć. A tak, z naszymi oznaczeniami, jest przynajmniej wesoło.

Irina i "zając"

Przy wyjściu z czerwonej strefy cały ubiór należy usunąć, niczego nie można dotknąć. Wyrzucić skarpetki, pokrowce na buty, rękawiczki, skafander. Dostajesz ręcznik i idziesz pod prysznic. Zostawiają tylko gumowe buty i maski, które trafiają do odkażania. Piżama też idzie do prania i sterylizacji.

W internecie dyskutowano o możliwości pracy w jednorazowych fartuchach chirurgicznych. To wykluczone! Uważam, że można pracować na oddziale intensywnej opieki tylko w kombinezonie ochronnym. Na szczęście mamy ich jeszcze dość.

Szybko dostosowałam się do nowych warunków, choć łatwo nie jest. Trudno się oddycha w masce, która mocno uciska nos i kości policzkowe. Skóra pod nią łuszczy się i odpada, pojawia się bolesne zaczerwienienie. Trzeba kombinować, nakładać plastry, smarować się kremem. Cały czas to testujemy, ale idealnego rozwiązania nie ma.

Irina Ilyenko

Rozmowa z pacjentami w takim „umundurowaniu” jest trudna. Trzeba mówić głośno i wyraźnie, a jednocześnie z wyrozumiałością, bo pacjenci są przerażeni. Wyobraź sobie, że chorujesz na COVID-19. Wcześniej przychodzili do ciebie lekarze w kitlach bez żadnych osłon na twarzy, odwiedzali cię bliscy, a teraz sami astronauci w kosmicznych skafandrach. Pięciu astronautów pochylonych nad tobą – normalnie kadr z Gwiezdnych Wojen.

Tak, jesteśmy grzeczni. Zwracamy się po imieniu i patronimicznie, np. Wieniedikcie Wasiljewiczu, ale i tak pacjenci czują się nieswojo przy nas, kosmitach.

Wszystko wokół jest spryskane, umyte, zdezynfekowane. Wydaje się, że wszyscy intelektem ogarniają COVID-19, ale nie psychiką. Przecież ludzie mają różną wrażliwość. Zdarzają się załamania nerwowe. Rodzina ma zakaz wizyt. Można dzwonić, ale większość pacjentów na oddziale intensywnej terapii nie ma telefonów.

12 godzin bez jedzenia, wody i toalety.

Kiedy ustalaliśmy, ile ma trwać zmiana, wybraliśmy 12 godzin zamiast 24. Są jednak tacy, którzy pracują przez kilka dni. Nie wiem, jak to możliwe.

Decyzję o pracy w takich warunkach podjęliśmy dobrowolnie, ale nikt z nas nie wyobrażał sobie, jak to naprawdę będzie wyglądać. Ostrzeżono nas, że będzie jedna przerwa, by się napić, coś przekąsić, pójść do toalety, ale nie trzy czy pięć. Nie ma co tracić czasu ani kombinezonów. To samo dotyczy palaczy. Opuszczając czerwoną strefę, musisz przejść przez śluzę, zdjąć, a potem założyć kombinezon, co trwa pół godziny, a przecież liczy się każda sekunda. Co, jeśli nagle przyjedzie karetka albo zaczniemy tracić pacjenta? Nie oderwiesz ust od butelki z wodą i nie powiesz: „już idę”.

Dlatego moje „chcę pić” musi być uzgodnione z innymi, którzy zostają przy pacjentach.

No i są jeszcze kontakty między personelem. Czasem w tych pokoikach, w których siadamy już bez środków ochrony osobistej pod koniec dyżuru lub na przerwie, jesteśmy ściśnięci niemal jak sardynki. Zapomnij o dystansie 2 metrów. Zakładamy, że nadal jesteśmy zdrowi.

Na dniach mają wprowadzić testy personelu medycznego, a my przecież mieliśmy kontakt z zakażonymi. Bóg wie, jak się rzeczy mają. Maska oddechowa zapewnia 95% ochrony. Za każdym razem, gdy wracam z pracy, zastanawiam się, czy nie jestem już potencjalnym pacjentem. Może to kwestia dni?

Wiem, jak to jest, nie jeść i nie chodzić do toalety przez dwanaście godzin. Łatwiej to znieść, gdy nie pijesz. Pod piżamą noszę pampersa, gdybym miała nie zdążyć. Przedwczoraj ją przetestowałam, pod koniec dyżuru. To dziwne uczucie, gdy mocz spływa ci po nogach i piżamie.

Kierownictwo szpitala stara się pomóc, ale wciąż jest wiele problemów. W sumie to dopiero drugi tydzień pracy w takich warunkach.

Nie można obejść się bez krótkofalówki

Walkie-talkie to osobna kwestia. Zostały przekazane wszystkim oddziałom, każdy ma swój własny kanał, więc jesteśmy zawsze w kontakcie. Nawet w czerwonej strefie nie wolno nam wyłączać krótkofalówki. Musimy być cały czas na bieżąco.

Słyszymy wszystkie rozmowy:
- Szesnastka do Ósemki!
- Ósemka, odbiór.
- Kod zielony.
- Przyjąłem!

Każda zmiana to wyzwanie. Dla doświadczenia i profesjonalizmu, bo to, z czym się mierzymy, jest nowe i nieznane. Wyzwanie dla ego, dla naszej psychiki, wytrzymałości, dla człowieczeństwa. Za każdym razem dziękuję w duchu wszystkim, którzy dają radę.

Nie mówcie mi, jak to źle jest siedzieć w domu i patrzeć przez okno. Jak męczy was ta izolacja przed telewizorem. Po 12-godzinnym dyżurze trudno mi to zrozumieć.

Zmiany w płucach pacjenta z COVID-19

Pacjenci przechodzą to coraz ciężej. O wiele ciężej niż ci, z którymi wcześniej pracowałam.

Czy umierają? Tak, umierają.
To szpital. Tu zawsze jest śmierć.

Teraz połowa mojego oddziału to pacjenci pod respiratorami, druga połowa – potencjalni kandydaci do wentylacji mechanicznej. Nie ma nikogo poniżej 40 lat. Trochę ludzi przed sześćdziesiątką, większość to 60+.

Karetki pogotowia przywożą ludzi z domów lub z innych szpitali, raz jest ich 100, a raz i 200 dziennie. Jedni podłączeni do respiratora, inni jeszcze nie. Pewnego dnia trafiła do nas kobieta w wieku około 50-60 lat. Ma COVID-19, ale bez poważnych współistniejących chorób.

Ma na sobie maskę tlenową, ale nie narzeka: „Tak, oddychać trudno, ale nic to, idzie wytrzymać”. Rentgen wykazuje lekkie zapalenie płuc, niekrytyczne. Odwracamy tych pacjentów na brzuch na kilka godzin, aby ich plecy „pooddychały”, i by dać odpocząć ściśniętym kręgom.

Płuca w rozsypce

Mamy takie urządzenie, pulsoksymetr napalcowy, którym sprawdzamy nasycenie krwi tlenem. Wskazań do mechanicznej wentylacji nie ma. Wtem, dosłownie na naszych oczach, wskazania się zmieniają, ale pacjentka nie narzeka. Bierzemy ją na tomografię. Patrzymy na wyniki, a tam nie ma płuc! Płuca w rozsypce! I teraz już wiem, dlaczego ci z Covidem umierają jeden po drugim.

Niby rozmawiają z tobą, ale już nie mają płuc. To straszne. Podłączyliśmy kobietę do respiratora. Nie wiem, czy przeżyje.

"Dyżur to piekło”

Przeczytaliśmy kilkadziesiąt metrów instrukcji, a nowe wciąż są pisane. Pracuję na oddziale intensywnej terapii od ponad 20 lat, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego. Okuliści, ginekolodzy, traumatolodzy – wszyscy w ciągu jednego dnia zostali lekarzami, którzy przyjmują pacjentów z COVID-19.

Za każdym razem jest ich coraz więcej. Nie wiem, ilu będzie jutro, pojutrze. Nikt nie wie.

Na ostatnim dyżurze pod moją opieką było siedmiu. Wszystkim mogłam poświęcić uwagę, ale jeśli będę mieć ich 15 lub 20, nie jestem pewna, czy znajdę tyle sił i czasu. Czy wystarczy nam respiratorów?

Nie chcę wybierać jak na wojnie. Chociaż jako lekarz pomogłabym tym, którzy mają szansę przeżyć, a nie umierającym. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Jedno, czego chcę, to spać.

Przyłapałam się ostatnio na podglądaniu zachowania moich kolegów. Każdy ma inną tolerancję na stres. Nigdy nie wiadomo, gdzie przebiegają nasze granice. Ale nie ma czasu na refleksję. Trzeba też wypełniać stosy dokumentów. Po dyżurze jedno, czego chcę, to spać.

Już po tygodniu widzę zmiany w moim organizmie i w emocjach. Nie umiem ich wyjaśnić. Trwa jakiś proces wewnętrzny. Wiem, że już nigdy nie będę taka sama.

Zaczynam rozumieć tych, którzy zrezygnowali z pracy, i pisali w internecie: „Nasz dyżur to piekło. Proszę, zostańcie w domach”. Moje pokolenie urodziło się i wychowało w czasie pokoju. Wojna była gdzieś na uboczu. Jako kobieta nie miałem z nią nic wspólnego. Teraz wydaje mi się, że rozumiem, co znaczy to słowo".

źródło: [1][2]

0.13676595687866